Po aresztowaniu napastnik Radosław K., 33-letni budowlaniec, miał się nad czym zastanawiać. Dlaczego właściwie to zrobił? Nie był przecież agresywny. Do tej pory zawsze unikał bójek. Chyba nigdy z nikim się nie bił... A teraz z jego ręki zginął człowiek. Jeśli Radosław K. miałby wskazać przyczynę utraty panowania nad sobą, powiedziałby chyba, że to pech, który prześladował go przez całe życie. Gdyby wiodło mu się lepiej, z pewnością by nie doszło do tragedii.
Wiatr w oczyRadosław K. pochodził z biednej, wielodzietnej rodziny. Urodził się w Supraślu, miasteczku położonym niedaleko Białegostoku. Jego ojciec był stolarzem. Choć nie zarabiał najgorzej, to jednak niewiele pieniędzy przynosił z wypłaty. Większość przepijał, zanim pojawił się w domu. Matka dorabiała u okolicznych gospodarzy, aby związać koniec z końcem. W rodzinie często brakowało nawet na chleb. Dorastający w biedzie Radek, zakompleksiony i niedowartościowany, boleśnie przeżywał swoją sytuację rodzinną. Widział, że jego kolegom powodzi się znacznie lepiej.
Oni często dawali mu do zrozumienia, co myślą o obdartusach, noszących ubrania po starszym rodzeństwie. W podstawówce mimo szykan rówieśników szło mu nie najgorzej. Radek chciał się dalej uczyć, także nauczyciele widzieli chłopca w technikum. Jednak jego rodziców nie było stać na opłacenie synowi dojazdów do Białegostoku, nie mówiąc o zapewnieniu mu miejsca w internacie. Zamiast więc do szkoły średniej ojciec posłał go od razu do pracy do murarza - swojego kolegi od kieliszka. Przy nim chłopak miał się nauczyć zawodu budowlańca.
Na początku szło nieźleRadosław mówił potem, że te kilka lat spędzone jako pomocnik na budowach było dla niego koszmarem. Przez cały rok, za wyjątkiem zimy, wędrował z ekipą murarzy od jednej wioski do drugiej - stawiali obory i stodoły. Co prawda wiele się nauczył od kolegów, ale szybko pojął, że powinien zmienić towarzystwo. Majster płacił mu niewiele, poza tym pił, jak zresztą i reszta ekipy.
Radek nie zamierzał skończyć na dnie jak jego ojciec. W wieku 18 lat wyprowadził się z domu i przeniósł na stałe do Białegostoku.
Tutaj początkowo wiodło mu się całkiem nieźle. Znalazł dobrze płatną pracę w prywatnej firmie budowlanej, poznał Justynę C., swą późniejszą żonę, z którą doczekał się dwójki dzieci. Było już parę lat po przełomie w 1989 roku, Polska podnosiła się z kryzysu, zaczynały się wielkie inwestycje i firmy poszukiwały takich fachowców, jak on. Radosław K. nie narzekał, jego zarobki systematycznie rosły, dostał nawet z kwaterunku przydział na mieszkanie - w samą porę, bo urodził mu się pierwszy syn, Maciej. Szefostwo doceniło jego umiejętności, wysłano go na szkolenie, został magazynierem. Wyglądało na to, że biedne lata odeszły w zapomnienie...
Zobacz także
-
W latach siedemdziesiątych do gdańskich milicjantów zaczęły napływać niepokojące sygnały. Coraz częściej pojawiały się doniesienia o karty tarota podobnych do siebie brutalnych atakach na kobiety.
Od tego momentu zaczął się trudny okres w jego życiu. W branży wszyscy go znali, więc nie mógł liczyć na to, że ktoś zatrudni "magazyniera-malwersanta". Powrócił do murarki i od tej pory pracował dorywczo na prywatnych budowach. Często na czarno. Na dodatek w domu też zaczęło się psuć między małżonkami, awantury wybuchały jedna za drugą. Justyna narzekała, że mało zarabia, a teraz, gdy urodził im się drugi syn, potrzebowali pieniędzy. Po roku rodzinnej szarpaniny doszli do wniosku, że powinni się rozwieść. Radosław wrócił do Supraśla. Tam szybko zrozumiał, że popełnił błąd.
Źródło: http://facet.interia.pl/news/zabic-szefa,1656846
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz